Nie wiem, nie pamiętam, zarobiona jestem

Nie wiem, nie pamiętam, zarobiona jestem

Nie miałam ostatnio kiedy pisać, bo tyle się działo…

Na początku wakacji znaleźliśmy dom, który postanowiliśmy kupić. Całe wakacje próbowaliśmy ogarnąć tę transakcję, czytaj: przekonać jakiś bank, żeby dał nam kredyt 🙂 Gdzieś tak pod koniec lipca zaczęłam pakować poutykane we wszystkich kątach naszego mieszkania rzeczy. Mieszkaliśmy tam od naszego ślubu, więc przeszło dziesięć lat. Tam pojawiły się dzieci. Rzeczy było więc sporo.

Zamknięcie transakcji przedłużało się, więc kilka tygodni żyliśmy z częścią rzeczy poukładaną w kartonach. Męczące. Na szczęście było to w wakacje, więc przez większość tego czasu Ewa była u babci, dzięki czemu męczyliśmy się tylko we trójkę.

Przeprowadzka wypadła w drugi weekend września. I jeśli ktoś robiłby plebiscyt na najgorszy moment na przeprowadzkę, to trafiliśmy w dziesiątkę. Wrzesień jest męczący, jeśli ma się dwójkę dzieci w wieku szkolno-przedszkolnym. Bardzo męczący, jeśli ta dwójka jest do tego objęta kształceniem specjalnym i ma dodatkowe zajęcia terapeutyczne. Bo cały wrzesień to ciągłe zmiany planów, dopasowywanie grafików, spotkania z zespołami terapeutycznymi… Istna żonglerka spotkaniami i kombinowanie, jak zminimalizować czas w samochodzie, żeby objechać wszystkie miejsca i w każde zdążyć (do tego z odpowiednim dzieckiem;)). Do skoordynowania: szkoła, przedszkole, Asysta (x2), lekcje pływania (x2, aczkolwiek po kilku zajęciach Piotrek odpadł), hipoterapia (x2, na szczęście jedno po drugim), programowanie Ewy (na szczęście w domu, zdalnie).

No i w to wszystko władowaliśmy się z przeprowadzką. A więc w domu kompletny kipisz. Znowu kartony. Co próbowaliśmy jakieś kartony rozpakować, to okazywało się, że muszę najpierw pojechać po jakieś półki czy szafki. Czynności, które dzieciaki ogarniają zazwyczaj same, nagle wymagały wcześniejszego zlokalizowania i wykopania z kartonu jakiegoś sprzętu. A więc do wrześniowego kociokwiku doszły jeszcze pielgrzymki do Ikei oraz ogarnianie logistyki najprostszych czynności.

Niewiele pamiętam z września. Głównie zmęczenie, od noszenia kartonów czy wieczornych sesji skręcania mebli. I siniaki – całe nogi miałam posiniaczone, bo co chwilę o coś się obijałam, albo podtrzymywałam sobie nogami paczki przy ich wsadzaniu do bagażnika.

Ale przynajmniej było dużo frajdy przy „Lego dla dorosłych” 😉

W październiku sytuacja domowa zaczęła się stabilizować. Większość kartonów rozpakowana (a te nieruszone zostały taktycznie upchnięte w garażu), pojawiły się nawet meble w naszym biurze. Ale – dla równowagi? – rozpoczęły się problemy w szkole. Wzdrygałam się na dźwięk przychodzącej na Librusie wiadomości. Zaczęłam polować na wizytę u psychiatry, robić research innych szkół. W międzyczasie takie drobiazgi jak testy alergiczne Piotrka, jakieś marsze i inne wyborcze wycieczki. Co weekend coś.

Pod koniec października podjęliśmy decyzję o edukacji domowej Ewy. Zaczęła formalnie od listopada.

Zrobiło się trochę spokojniej, ale kosztem naszego jeżdżenia. W piątek w aucie albo na czekaniu spędziłam w sumie z 5h (bo Ewa ciągle ma w szkole część terapii i jakieś pojedyncze zajęcia z klasą). I to bez porannego odwożenia Piotrka…

Jakiś tydzień temu zorientowałam się, że rok temu o tej porze miałam w zasadzie zaplanowane święta, kupione prezenty, ogarnięte kartki świąteczne i kalendarze dla rodziny. W tym roku nie odkopałam się jeszcze po rozpoczęciu roku szkolnego, więc gdzie tu myśleć o świętach…

…da się to może jakoś przełożyć, powiedzmy, na kwiecień? 😉

Dodaj komentarz