Zdrada

Zdrada

Mąż mnie zdradził.

A było tak: miałam wczoraj wieczorem iść na spotkanie Autyzm – Warszawska Grupa Wsparcia. Ale od rana czułam się fatalnie, zaczęło się bólem głowy, potem bólem wszystkiego. W końcu dałam za wygraną i korzystając z chwilowej pracowej flauty (a może raczej – ciszy przed burzą;)), rzuciłam się na kanapę i w tej pozycji spędziłam resztę popołudnia. Pan Mąż, wróciwszy z pracy, zrobił mi herbatę, i zaczął dopytywać, czy jednak się wybieram. Za drugim razem stwierdziłam nawet półżartem, że jak mieli z Piotrkiem jakieś plany na wieczór i zaprosili jakieś koleżanki, to niech się nie martwią, ja się po prostu zamelinuję w sypialni.

Co zresztą po jakimś czasie zrobiłam – w sumie z własnej inicjatywy, po prostu chciałam sobie obejrzeć w spokoju serial.

No i leżę sobie w łóżeczku, a tu nagle SMS, że paczka z Lego Icons Diuna czeka na odbiór! Wysyłam screen mężowi (z podtekstem: „ha! przyłapałam Cię!”), a ten, w ogóle bez żadnej krępacji, że w takim razie idzie odebrać. Skubany zamówił sobie klocki, i chciał je składać beze mnie!!!

PS. W związku z powiększeniem metrażu zainwestowalismy ostatnio w mój wymarzony, wielki stół. I jakbyście się zastanawiali, po co introwertycy/geeki/osoby w spektrum kupują wielkie stoły, to nie dlatego, żeby regularnie organizować proszone kolacje na 8-10 osób, ale żeby im się wszystkie „zabawki” na nim mieściły” 😉 (czasem nawet, jak odgruzujemy kawałeczek, to można nawet tam coś zjeść;))

Jakoś tak się u mnie porobiło, że w ramach relaksu uskuteczniam różnego rodzaju prace plastyczno-techniczne. A że zmysłu artystycznego mam raczej niewiele, to przodują u mnie aktywności typu malowanie po numerach, robienie przebrań (w których trzeba odtworzyć zadany temat, plus samo przebranie jest raczej jednorazowe) czy tworzenie różnego rodzaju papierowo-kartonowych form podejrzanych na Pintereście.

W okresie przedświątecznym tematyka jest z góry określona, a że mamy aktualnie dziesiątki metrów kwadratowych do zagospodarowania (zalety przeprowadzki do większego metrażu), tak więc pod koniec listopada rozpoczęłam tworzenie ozdób. Chciałam ich zrobić na tyle dużo, żeby obwiesić wszystkie balustrady. Jednak dosyć szybko pochłonął mnie kolejny, ważniejszy projekt (dekoracje na urodziny Piotrka), tak więc produkowanie ozdób zostało przeze mnie zarzucone.

Kilka dni temu postanowiłam wreszcie coś z tymi papierzyskami zrobić. Na balustradę było tego zdecydowanie za mało, wyrzucić szkoda – postanowiłam więc poprzyczepiać to na oknie.

Dawida i Ewy nie było akurat w domu, jak to przyczepiałam, więc spodziewałam się jakiegoś komentarza później. Nie po Ewie oczywiście – ona potrafiła przejść dwa razy po schodach, na których wisiał już rozwieszony kalendarz adwentowy, i go nie zauważyć – ale Dawid zauważa raczej wszystko (i później pamięta to przez ileś kolejnych lat).

Jednak po ich powrocie komentarz się nie pojawił.Pod wieczór nie wytrzymałam i zadałam zaczepne pytanie:

– No i nikt nie zauważył mojej instalacji?!

Mąż jakby nie zrozumiał pytania. Wreszcie, uświadomiony, że chodziło mi o to, co wisi na oknie, stwierdził:

– To nie jest instalacja. To są ozdoby.

Ostatnie słowo wypowiedział z pewnym… niesmakiem. Jakby komentowanie, ba, zauważanie jakichkolwiek ozdób było poniżej jego godności.

Mogłabym oczywiście próbować zmuszać go do wypowiedzenia się na temat ozdób sprowokować do jakiejś oceny, ale powiedzmy sobie szczerze – ja też niespecjalnie lubię na tego typu tematy rozmawiać. Poza tym, mogłabym nie być zadowolona z tego, co miałby mi do powodzenia (patrz: brak zdolności artystycznych). Ale, że mój mąż zszedł na poziom definicji, to uczepiłam się właśnie definicji. Trochę więc pospieraliśmy się na ten temat (kto zna Dawida, ten wie, że nie jest wtedy łatwo), wreszcie, zmęczona dyskusją, sięgnęłam do Wikipedii i przesłałam mu taki screen:

Coś tam jeszcze pomarudził, ale ostatecznie chyba go nie przekonałam. Miałam jeszcze w zanadrzu całą wypowiedź na temat gwiazd w kolorach szarości, symbolizujących przemianę z czegoś zwykłego w coś niezwykłego, albo, że niektóre z gwiazdek są wycięte z kartonów, w których przyszły świąteczne zakupy, co symbolizuje świąteczny konsumpcjonizm… ale trochę byłam już wtedy zmęczona rozmowami w ogóle, więc zarzuciłam temat.

Jakiś czas później, kiedy Dawid zajęty był oglądaniem najnowszego Indiany Jonesa (że też Harrisonowi Fordowi ciągle chce się biegać!), a ja malowaniem obrazu po numerach, jedna z gwiazd nagle spadła.

Mój mąż chyba nie byłby sobą, gdyby w tym momencie nie skomentował:

– No, TERAZ to jest instalacja! O przemijaniu Świąt…

Najwidoczniej nie jest nam dane oszukać przeznaczenie.

Przedwczoraj uniknęłyśmy zgubienia telefonu, więc wczoraj zgubiony został jeden z ulubionych pluszaków Ewy. Wiedziałam, gdzie mogła go zostawić, ale kiedy wróciłam tam kilka godzin później, już go nie było (chociaż był widziany – ponoć zabrała go jakaś kobieta).

W każdym razie… w domu rozpacz, na Allegro nie da się tego kupić, tak więc poszukuję niejakiego Kerfusia. Wygląd podobny do tego poniżej, ale z niebieskim zamiast różowego i nieco bardziej… przybrudzony. Zapłacę…

Telefon

Telefon

We wtorki Ewa ma basen.

Przygotowania do basenu rozpoczynają się w momencie, w którym odbieram Ewę z zajęć w szkole. Wtedy słyszę, rzucone jakby od niechcenia:

– Chyba się trochę przeziębiłam.

Te przeziębienia pojawiają się regularnie we wtorki koło 13:30, więc nie daję się tak łatwo nabrać. Wiem, że woda w basenie jest zimna i mokra, ale trudno. Trzeba dziecko trochę podręczyć (a właściwie – outsource’ować to dręczenie Panu Trenerowi Pływania).

Wczoraj na basen zajechałyśmy w miarę wcześnie, więc spokojnie zmieniłyśmy buty, oddałyśmy stos bluz i kurtek do szatni, a potem przeszłyśmy dalej. Ewa zamknęła się w przebieralni, żeby założyć kostium. I wtedy przypomniałam sobie, że jak wysiadałyśmy z auta, to Ewa miała w ręce swój telefon, a teraz nigdzie go nie widzę.

– Ewa, masz swój telefon?

I tu zaczęła się panika. Bo Ewa telefonu nie miała. Nie potrafiła sobie też przypomnieć, gdzie ten telefon zostawiła. Przeszukałyśmy torbę z rzeczami, moją torebkę – telefonu nie ma. Ewa w płacz, co nieco utrudniło założenie jej czepka i okularków (które powinny przecież chronić przed wodą napływającą z zewnątrz, a tutaj zatrzymywały ją w środku). Ostatecznie wypchnęłam ją na zajęcia obiecując, że pójdę telefonu szukać.

Wyszłam, rozejrzałam się po miejscu przed szatnią, spróbowałam na niego zadzwonić, ale nic. Napisałam też do Dawida, czy przypadkiem telefonu nie ma jednak w samochodzie (Chłopaki podwieźli nas na basen i pojechali na inne zajęcia). Nie było.

Po zajęciach, Ewa nieco spokojniejsza, dalej dopytywała, czy znalazłam telefon.

– Nie, ale jeszcze jest do sprawdzenia kieszeń Twojego płaszcza. Odbierzemy go z szatni i zobaczymy.

Telefon był (w co sama nie mogłam uwierzyć, szczerze mówiąc już go spisałam na straty).

– To co, jakie wnioski z całej sytuacji? – pytam Ewę.

– Mniej histeryzować?

Jak to mówią: „mądry Polak po szkodzie” 😀

Zagadka

Zagadka

Podczas zakładania piżamy, Piotrek podśpiewuje: „…i nie ma papieży…”.

Chwilę nam zajęło, ale doszliśmy, co to za piosenka. Kto by pomyślał, że słuchają czegoś takiego w przedszkolu 😉

A Wy, zgadniecie? 🙂

Syn był wczoraj u fotografa – potrzebne nam było nowe zdjęcie do legitymacji. Cały wieczór hołubił otrzymaną od fotografa paczuszkę ze zdjęciami – wyciągał je, oglądał, kazał podziwiać.

Dzisiaj przed wyjściem do przedszkola wręczył mi jedno i powiedział:

– Pilnuj tego zdjęcia.

– Nie wypuszczę go z rąk przez cały dzień – odpowiedziałam.

– A jakby ci się zrobiło smutno, to możesz sobie popatrzeć na zdjęcie tego chłopca!

Możliwe, że zbyt często mówię mu, że jest przystojniakiem.

Ale tak, będę robić tak, jak zasugerował… 🙂

Nie wiem, nie pamiętam, zarobiona jestem

Nie wiem, nie pamiętam, zarobiona jestem

Nie miałam ostatnio kiedy pisać, bo tyle się działo…

Na początku wakacji znaleźliśmy dom, który postanowiliśmy kupić. Całe wakacje próbowaliśmy ogarnąć tę transakcję, czytaj: przekonać jakiś bank, żeby dał nam kredyt 🙂 Gdzieś tak pod koniec lipca zaczęłam pakować poutykane we wszystkich kątach naszego mieszkania rzeczy. Mieszkaliśmy tam od naszego ślubu, więc przeszło dziesięć lat. Tam pojawiły się dzieci. Rzeczy było więc sporo.

Zamknięcie transakcji przedłużało się, więc kilka tygodni żyliśmy z częścią rzeczy poukładaną w kartonach. Męczące. Na szczęście było to w wakacje, więc przez większość tego czasu Ewa była u babci, dzięki czemu męczyliśmy się tylko we trójkę.

Przeprowadzka wypadła w drugi weekend września. I jeśli ktoś robiłby plebiscyt na najgorszy moment na przeprowadzkę, to trafiliśmy w dziesiątkę. Wrzesień jest męczący, jeśli ma się dwójkę dzieci w wieku szkolno-przedszkolnym. Bardzo męczący, jeśli ta dwójka jest do tego objęta kształceniem specjalnym i ma dodatkowe zajęcia terapeutyczne. Bo cały wrzesień to ciągłe zmiany planów, dopasowywanie grafików, spotkania z zespołami terapeutycznymi… Istna żonglerka spotkaniami i kombinowanie, jak zminimalizować czas w samochodzie, żeby objechać wszystkie miejsca i w każde zdążyć (do tego z odpowiednim dzieckiem;)). Do skoordynowania: szkoła, przedszkole, Asysta (x2), lekcje pływania (x2, aczkolwiek po kilku zajęciach Piotrek odpadł), hipoterapia (x2, na szczęście jedno po drugim), programowanie Ewy (na szczęście w domu, zdalnie).

No i w to wszystko władowaliśmy się z przeprowadzką. A więc w domu kompletny kipisz. Znowu kartony. Co próbowaliśmy jakieś kartony rozpakować, to okazywało się, że muszę najpierw pojechać po jakieś półki czy szafki. Czynności, które dzieciaki ogarniają zazwyczaj same, nagle wymagały wcześniejszego zlokalizowania i wykopania z kartonu jakiegoś sprzętu. A więc do wrześniowego kociokwiku doszły jeszcze pielgrzymki do Ikei oraz ogarnianie logistyki najprostszych czynności.

Niewiele pamiętam z września. Głównie zmęczenie, od noszenia kartonów czy wieczornych sesji skręcania mebli. I siniaki – całe nogi miałam posiniaczone, bo co chwilę o coś się obijałam, albo podtrzymywałam sobie nogami paczki przy ich wsadzaniu do bagażnika.

Ale przynajmniej było dużo frajdy przy „Lego dla dorosłych” 😉

W październiku sytuacja domowa zaczęła się stabilizować. Większość kartonów rozpakowana (a te nieruszone zostały taktycznie upchnięte w garażu), pojawiły się nawet meble w naszym biurze. Ale – dla równowagi? – rozpoczęły się problemy w szkole. Wzdrygałam się na dźwięk przychodzącej na Librusie wiadomości. Zaczęłam polować na wizytę u psychiatry, robić research innych szkół. W międzyczasie takie drobiazgi jak testy alergiczne Piotrka, jakieś marsze i inne wyborcze wycieczki. Co weekend coś.

Pod koniec października podjęliśmy decyzję o edukacji domowej Ewy. Zaczęła formalnie od listopada.

Zrobiło się trochę spokojniej, ale kosztem naszego jeżdżenia. W piątek w aucie albo na czekaniu spędziłam w sumie z 5h (bo Ewa ciągle ma w szkole część terapii i jakieś pojedyncze zajęcia z klasą). I to bez porannego odwożenia Piotrka…

Jakiś tydzień temu zorientowałam się, że rok temu o tej porze miałam w zasadzie zaplanowane święta, kupione prezenty, ogarnięte kartki świąteczne i kalendarze dla rodziny. W tym roku nie odkopałam się jeszcze po rozpoczęciu roku szkolnego, więc gdzie tu myśleć o świętach…

…da się to może jakoś przełożyć, powiedzmy, na kwiecień? 😉

W ramach jednego ze szkolnych projektów Ewa ma przygotować informacje o… bąkach.

(Ale nie o tych takich spasionych pszczołach, które – o czym jest mi regularnie przypominane – nieprawidłowo są nazywane bąkami, ani nie o ptakach z rodziny czaplowatych, które faktycznie tak się nazywają. O bąkach w sensie gazach, wypuszczanych z… wiadomej części ciała)

Kiedy więc w słuchanym przeze mnie aktualnie audiobooku pojawił się pasujący do tematu cytat, musiałam się nim od razu z Ewą podzielić:

„…na dziś masz robotę. Wiesz, o co mi chodzi?
Pokręciłem głową.
– Masz oddać gazy. Gdy to zrobisz, damy ci pić. Bez pierdzenia nie ma jedzenia”

(„Chłopiec z latawcem”, Khaled Hosseini, przekład Marii Olejniczak-Skarsgard).

Niestety, moje dziecko nie doceniło, że podsuwam jej do pracy cytat z książki, która przez dwa lata była na liście bestsellerów NY Times’a. Niewdzięczna…

Baczyński

Baczyński

Jadąc przez miasto opowiadam Ewie i Piotrkowi o ludziach, których nazwiska dostrzegamy na różnego rodzaju tablicach.

Ja: Tu jest ulica Krzysztofa Kamila Baczyńskiego. On był poetą, walczył w Powstaniu Warszawskim. W czasie wojny. Kilka dni wcześniej ożenił się ze swoją dziewczyną, później poszedł walczyć i zginął, ona też zginęła, w innej części miasta. Pisał wiersze miłosne, wiersze o wojnie…

Ewa: Nie rozmawiajmy już o tym…

Ewie wyraźnie nie pasuje smutny ton tej opowieści. Piotrek jednak ciągnie temat.

Piotrek: On przegrał wojnę?

Ja: No… no tak, w sumie to przegrał.

Myślę sobie o losach powstania, o definicji „przegranej” i o tym, czy można mówić, że Baczyński „przegrał”. Na wielu płaszczyznach te walki wtedy zostały przegrane, ale czy on, osobiście, przegrał?

Po chwili z zamyślenia wyrywa mnie kolejne pytanie Piotrka:

Piotrek: A czy oni walczyli na miecze świetlne?

Drzewa

Drzewa

To jedno z moich najwcześniejszych wspomnień: idę z Mamą, mam może ze cztery lata. Zbliżamy się do końca naszej ulicy i ostatnich domów na tej trasie – kiedyś w tym miejscu ktoś się zatrzymał i nas zabrał, więc po cichu liczę na to, że znowu tak się zdarzy i nie będziemy musiały dalej iść. Ale nikt znajomy nie jedzie. Skręcamy więc, mijamy przystanek autobusowy (autobusy jeżdżą rzadko, Mama nawet się nie zatrzymuje), a potem idziemy dalej długą drogą przez pola. Wzdłuż drogi rosną wysokie topole i tak głośno szumią. Jest w miarę ciepło, przyjemnie. Mama opowiada mi o królewnach i rycerzach (wiele lat później okazuje się, że z braku własnych pomysłów opowiadała mi wtedy Trylogię Sienkiewicza). Droga w pewnym momencie skręca się w literę „s” i opada w stromo w dół, a gdy wychodzimy zza zakrętu, w oddali widać komin cukrowni. Wiem, że już blisko, moje przedszkole znajduje się koło tego komina. Ale już nie chcę, żeby ten spacer się skończył – Mama ciągle jeszcze opowiada, a poza tym drzewa tak przyjemnie szumią…

Albo inne: jedziemy tą samą drogą, tym razem naszą żółtą syrenką, Mama, Ciocia E. i ja. Wracamy od Cioci A. – nie wiem, co to była za okazja, ale jest mowa o jakimś torcie. Burza rozpętała się już w trakcie naszej wizyty u Cioci – zerwało linie wysokiego napięcia i wysiadł prąd, a teść Cioci A. zapalił lampę naftową. Jadąc natykamy się na wielkie drzewo, które leży w poprzek drogi. Jest ciemno i strasznie, boję się, że się rozbijemy.

Następnego dnia okazuje się, że nie było to jedyne zwalone wtedy przez burzę drzewo – przewróciła się również wielka wierzba, która od zawsze rosła na podwórku przed blokiem Babci. Kiedy o tym słyszę, nie potrafię wyobrazić sobie braku tej wierzby – zacieniała całe podwórko, łącznie z piaskownicą, w której tyle razy się bawiłam. Poza tym stała pod nią ławka, a na ławce zwykła przesiadywać osiedlowa „starszyzna” – w tym moja babcia, jej siostra i szwagier (to ciekawe, ale nie pamiętam, żeby na tej ławce przesiadywał Dziadek). Gdzie teraz postawią ławkę, przecież nie mogą siedzieć na słońcu?

Pamiętam też wejście do przedszkola, tego obok komina. Wchodziło się przez wielką bramę, a później szło na wprost długim chodnikiem aż do drzwi budynku. Po obu stronach rosły wielkie drzewa – ale nie topole, tylko jakieś takie bardziej rozłożyste. Może kasztanowce albo lipy? Koło wejścia wysypane było małymi białymi kamykami – dzieci w przedszkolu mówiły, że to z tych kamyków wykluwają się te śmieszne czerwono-czarne robaczki, których wszędzie było pełno. Kiedy myślę o tej ścieżce do przedszkola, to pamiętam ją zimą albo późną jesienią. Jest ponuro, prawie ciemno. Spoglądam w górę i widzę czarne gałęzie, które wyglądają jak czarne ślady na ciemnoszarych chmurach. Jest bardzo cicho, słychać tylko chrzęst zmrożonych liści pod naszymi butami i krakanie wron.

Jak to jest, że w moich najwcześniejszych wspomnieniach tak dużą rolę odgrywają drzewa i klimat, jaki dzięki nich się tworzył? Ciekawe, czy ówcześni dorośli również je pamiętają. A może w pewnym wieku zwraca się uwagę na coś zupełnie innego?

Ostatnio siedziałam sobie na tarasie w P. Malowałam kolejny obraz (jak to niesamowicie relaksuje!). W pewnym momencie przyszedł do mnie Piotrek i położył się za mną na ławce, tak, że brodę opierał na moim biodrze, a brzuchem przytulał się do moich pleców. W zasadzie ze sobą nie rozmawialiśmy – ja malowałam, on leżał, raz po raz wymienialiśmy tylko jakieś pojedyncze uwagi. Na wprost tarasu rosną wysokie drzewa, zaraz za nimi zaczyna się las, więc wsłuchiwaliśmy się w szum drzew. Szumiały tak głośno, że czasem miałam wrażenie, że to morze tak szumi, a nie drzewa.

Ciekawe, czy to wspomnienie zostanie z Piotrkiem, tak samo jak moje wspomnienia z dzieciństwa? Czy będzie pamiętał ten dzień, to popołudnie spędzone na tarasie? I szum drzew…?


PS. Szukałam jakiegoś zdjęcia, które mogłoby posłużyć za tło do tego wpisu. Nie mam tu wiele zdjęć z dzieciństwa, większość jest w moim domu rodzinnym. Zaczęłam się więc zastanawiać, czy w ogóle któreś z tych opisanych przeze mnie drzew została przez kogoś z mojej rodziny sfotografowana? Chyba największą szansę miała wierzba z podwórka Babci, może ktoś zrobił tam zdjęcie siedzącym na ławce osobom. Ale inne drzewa…? Nie sądzę…

Wielu drzew z mojego dzieciństwa już nie ma. Nie ma na przykład żadnych drzew wzdłuż ulicy na osiedle, na którym mieszkałam. Jakiś czas temu, po wielu latach czekania, Gmina w końcu wyremontowała całą tę drogę, wycinając wszystko w pień. Zamiast drzew „rosną” tam teraz zasilane panelami latarnie. Droga wygląda tak samo jak tysiące podobnych dróg w tysiącu innych wsiach. Nie ma już tego tunelu drzew, w którym słońce malowało pojedyncze plamy na asfalcie, a ja mogłam sobie wyobrażać, że nasze auto nie jedzie, ale skacze od jednej plamy do drugiej. Nie ma już tego miejsca, a ja nie zrobiłam chyba żadnego zdjęcia.

Nie ma też wielkiej, starej akacji koło szkoły. Nie ma czereśni koło domu – tej, z której kiedyś spadłam (po czym jedną rękę miałam tak poobijaną, że miałam później problem z otwieraniem drzwi). Nie ma wiśni, która rosła pod moim oknem. Nie ma śliwy na końcu działki ani większości jabłoni, które Dziadek co wiosnę malował na biało. Są inne drzewa, ale dla mnie to nie to samo. To są drzewa, które będą pamiętać moje dzieci.

Z braku innych możliwość – wklejam więc zdjęcie jednego z takich drzew. I parafrazując Klasyka: „śpieszmy się kochać drzewa…”