Spojrzenie na sztukę

Spojrzenie na sztukę

Ukulturalnianie dzieci nie jest łatwe. Szczególnie, kiedy dzieci są w spektrum. Szczególnie, kiedy rodzicom bardziej po drodze z wykresami i tabelkami, niż ze sztuką.

A jak do tego dziecko wkracza w wiek nastoletni, to już w ogóle robi się… specyficznie 🙂

W każdym razie – pojechaliśmy w sobotę do Muzeum Narodowego. Udało mi się zanotować kilka komentarzy/interpretacji Ewy:

„Usunięte projekty Pokemonów typu mrocznego, duchowego i smoczego”

„Cierpienie grozy nieistnienia”

„Kiedy kupujesz ładne łóżko, ale już cię nie stać na materac”

„Schowek na dywany teściowej”

Pewnego dnia zabiorę ją na spacer po Muzeum Sztuki Nowoczesnej. I zobaczymy, co wtedy powie 🙂

Herezja

Herezja

Wieczór, zajęcia w podgrupach. Ja siadłam na chwilę do pracy, Ewa coś dziubie, chłopaki zabierają się za budowanie w Minecrafcie. W tym celu Dawid pożycza laptopa od Ewy, odpala go, po czym zafascynowany swoim znaleziskiem, przesyła mi takie zdjęcie:

Tłumaczenie: pytanie: „jak karana jest herezja w piekle dantego”; odpowiedź: „ich karą jest spędzenie wieczności wewnątrz grobów otoczonych płomieniami. Ponieważ dusze te nie podążały ścieżką ku życiu wiecznemu, są pogrzebane na zawsze. Im poważniejsza herezja danej osoby, tym gorętsze płomienie.”

I teraz nie wiem – martwić się, cieszyć? Robić rachunek sumienia? 😀

Później okazało się, że to był research do mitologii, którą aktualnie sama pisze. A co to za mitologia bez odpowiednio dobrze zaprojektowanego piekła… 😉

Zagadki

Zagadki

Mamy taką zasadę, że jak wyjeżdżamy na weekend do kogoś z naszej rodziny – a we wszystkich przypadkach trasa zajmuje nam ok. 3-4h – to oglądanie bajek rozpoczynamy dopiero po McDonaldzie. A że ich sieć jest dosyć sprytnie rozłożona po całym kraju, to w którym kierunku byśmy nie jechali, to pierwszy McDonald wypada po ok. 1h jazdy.

[oczywiście nie liczę tego, który mamy prawie pod nosem – ten jest po złej stronie dwupasmówki, więc nawet nasze dzieci wiedzą, że to nie jest po drodze]

No i czasem spędzamy ten czas bezmyślnie gapiąc się w okno, a czasem, żeby nie musieć co chwilę odpowiadać na pytanie „daleko jeszcze?”, bawimy się w quizy.

Tu uwaga – nie jest wcale łatwo wymyślić tematykę quizów tak, żeby każde z nas coś tam wiedziało i żeby jeszcze było interesująco. No bo przykładowo jeśli Dawid zapyta: „wymień trzech destruentów”, to Ewa stwierdzi, że to za proste, a ja i Piotrek będziemy pytać, co to są destruenci. Z drugiej strony, jeśli zadamy pytanie zaczynające się od: „ile” lub „policz”, to Ewa pewnie zamilknie i już więcej się do nas nie odezwie 🙂

I tutaj na odsiecz przychodzą… Pokemony! I chociaż poziom naszej wiedzy w tym temacie ciągle jest bardzo zróżnicowany, to jednak coś tam można się pobawić.

No więc jedziemy, zadajemy kolejne zagadki, wreszcie Dawid zaczyna pytać o pokemona, który wygląda jak kupa śmieci. Piotrek nie wie.

– Garbodor… – podpowiada cicho Ewa.

– Garbodor! – krzyczy radośnie Piotrek.

– Dobrze… – oznajmia Dawid, udając, że nie słyszał scenicznego szeptu Ewy – Ewa, to dodatkowe pytanie: od jakiego angielskiego słowa pochodzi nazwa tego pokemona?

– Garbage. – po głosie Ewy można wyczuć, że ma już trochę dosyć zagadek i najchętniej by podziubała na telefonie.

Ale ojciec nie daje za wygraną:

– A jak inaczej można powiedzieć po angielsku na śmieci?

– Trash.

– A inaczej? – drąży Dawid, który widocznie czeka na jakieś inne słowo.

– Rubbish. Możemy już skończyć…?

– No ok… – zgadza się wreszcie, ale po jego minie widzę, że ciągle nie trafiła.

– Co, myślałeś o czymś innym, zaskoczyła Cię, prawda? – pytam

– Myślałem o „waste”…

Nie wiem, czy jest bardziej rozczarowany, że nie trafiła w pomyślane przez niego słowo, czy zadowolony, że podała ileś innych.

– A ja o „litter”… – wzdycham.

Wniosek – pytania zaczynające się od „jak powiedzieć po angielsku…” też powinniśmy skreślić z listy 😉

Garbodor – źródło: https://www.pokemon.com/us/pokedex/garbodor

Po porannej matematyce i testach z przyrody (za dwa tygodnie egzamin!) Ewa zażyczyła sobie „jakieś kreatywne zadanie”. A że tego poranka usłyszałam gdzieś informację o planach wprowadzenia banknotu o nominale 1000 zł, postanowiłam przygotować jej zadanie historyczno-kreatywne.

Brzmiało tak:

  1. Przeczytaj informacje o banknotach. (to jej przygotowałam)
  2. Co sądzisz o doborze osób oraz symboliki ukazanej na banknotach? (3 zdania)
  3. Który banknot jest wg Ciebie najładniejszy i dlaczego? (3 zdania)
  4. Zaproponuj projekt własnego banknotu. Jakie osoby (postaci historyczne) powinny wg Ciebie znaleźć się na poszczególnych nominałach? Dlaczego? (4 zdania)

Przyznam szczerze, że obstawiałam odpowiedź godną młodej feministki, że na banknotach są sami faceci i w ogóle jak tak można. Ale nie – podejrzewam, że przez myśl jej nie przeszło, że można byłoby upchnąć tam jakąś kobietę, skoro w podręczniku od historii chyba o żadnej jeszcze nie przeczytała (jest na etapie Piastów z tego co wiem).

Odpowiedź Ewy (pisownia oryginalna)

Sądzę że dobór osób  na banknocie jest dobrą ściągą bo najwcześniej władał ten z banknotu o najmniejszym nominale. No a symbolika starych monet na banknotach  jest troszkę bezużyteczna ale co ja wiem. Innymi słowy awers jest lepszy od rewersu.

Mój ulubiony banknot to ten 200 złotowy bo został bardzo zmodernizowany. Na awersie jest Zygmunt I stary i dwa wieńce. Najlepszy jest rewers bo orzeł tam wygląda jakby był z wężem w trumnie.

Na moim banknocie będzie wydra Sobieskiego III bo ja bardzo lubię wydry. Na awersie oprócz wydry będzie orzeł biały z czasów Sobieskiego a banknot będzie mieć nominał 400 złotych. Na rewersie będzie odcisk wydrzej łapeczki, kazuar(wcześniejszy zwierzak Sobieskiego III) i wydra patrząca w górę. Taki banknot byłby bardzo uroczy i by wypełniał lukę pomiędzy 200 złotymi a 500 złotymi.

Oczywiście pierwsze co zrobiłam, to zaczęłam googlać, czy Jan III Sobieski faktycznie posiadał wydrę. Wcześniej ustaliłyśmy, że w jej projekcie mogą być jedynie postaci historyczne, a nie współczesne/bajkowe/legendarne/wymyślone, bo jej pierwszym pomysłem było oczywiście umieszczenie w projekcie naszego psa. A to byłoby za łatwe:) Ale wydra Sobieskiego brzmiała tak absurdalnie, że musiałam to sprawdzić, bo moja córka ma zwyczaj przeplatania swoich fantazji z faktami, i czasami ciężko odróżnić jedne od drugich.

I wiecie co – ta wydra faktycznie istniała. Istniał też kazuar.

Jakiś czas później przyszła do mnie robić kolejne zadania. Zagaduję więc o tę wydrę.

– Serio? Wydra Sobieskiego? Aż musiałam sprawdzić, czy faktycznie istniała.

Tu wtrącił się Dawid, który właśnie stanął w drzwiach

– No przecież to oczywiste, nie wiedziałaś?

– No nie wiedziałam! I o kazuarze – co to w ogóle jest ten kazuar!?

– Nie wiesz co to jest kazuar? – Dawid spojrzał na mnie, jakby właśnie odkrył jakieś bardzo poważne braki w moim wykształceniu (o tym, jak uczono mnie biologii w podstawówce rozmawialiśmy już nieraz, myślałam, że się przyzwyczaił).

– No nie wiem… rymuje mi się z jaguarem… – zamruczałam pod nosem i dalej postanowiłam już być cicho, bo moja niewiedza przyrodnicza bywa bardzo kompromitująca, szczególnie przy tej dwójce.

– Taki ptak! A właśnie, Ewa, wiesz jaki jest największy ptak Polski?

– Hmmm… – zamyśliła się Ewa – bernikla?

– W sumie dobrze kombinujesz, ale nie, myślałem o czymś innym.

Jednak nie wytrzymałam.

– Bernikla, co to jest w ogóle „bernikla”?!

– „Moje gratulacje berniklo, jesteś gruba”* – odpowiedziała cytatem Ewa, po czym zaśmiała się.

– Myślałem raczej o dropie. Wprawdzie wyginął na terenie Polski, ale podobno jest właśnie reintrodukowany. – Dawid musiał podzielić się ciekawostką.

– Jaki drop? Jaka bernikla?! Kazuar?! Kto to w ogóle wymyśla?! Wróbel, wrona, orzeł – to są ptaki!

– I co, o krogulcu może też nie słyszałaś? – postanowił mnie podręczyć mąż.

– „Życie jest piękne, ale akurat nie Twoje”* – najwyraźniej Ewa miała zapamiętanych więcej cytatów.

– Słyszałam… – wymamrotałam, googlając jednocześnie tego dropa, bo berniklę i kazuara już obejrzałam.

– Mam nadzieję, bo kiedyś przyleciał nam do ogródka, pamiętasz?

W tym momencie znalazłam mapkę z obszarem występowania dropa, który to obszar idealnie omijał Polskę. Był to więc idealny argument, żeby wytknąć mężowi błąd (co jest moją reakcją obronną na jego czepianie się:)). Spieraliśmy się więc dalej – o zakres czaso-przestrzenny pytania, o definicję „największy” (najdłuższy, najcięższy, z największą rozpiętością skrzydeł), o wpływ ciężaru ptaszora na jego atrakcyjność wśród myśliwych… Ewa tymczasem powróciła do swoich spraw, uśmiechając się pod nosem na wspomnienie kolejnych cytatów z jednej ze swoich ulubionych książek o ptakach, którą jest oczywiście „Głupie ptaki Polski” Marka Maruszczaka.

Wniosek z tej scenki rodzajowej jest dla mnie jeden: na egzamin z przyrody pójdzie z Ewą Dawid. Z zestawem jej ulubionych książek, żeby w razie czego można było udowodnić, że te z pozoru dziwne teksty mają jednak związek z tematem 🙂

Kazuar (źródło: Wikipedia)
Drop (źródło: Wikipedia)
Bernikla (źródło: Wikipedia)
Krogulec (źródło: Wikipedia)

Jak to było z tą wydrą – wpis z bloga Agnieszki Lisak

Źródło ptasich (i nie tylko) cytatów: Facebook, książka (którą bardzo polecam, żeby nie było:))

Dziwne

Dziwne

Według prognozy 31 stopni, w domu trochę mniej. A ci sobie wymyślili, że naznoszą kołderek i będą się bawić w leżenie w kokonie.

Wiele jestem w stanie zrozumieć, ale to już naprawdę jest dziwne 😂

Refleksja na dziesięciolecie

Refleksja na dziesięciolecie

Jest takie powiedzenie, że o wartości czegoś można się przekonać dopiero wtedy, kiedy się to utraci. A parafrazując – o wartości jednego specjalisty można przekonać się dopiero wtedy, kiedy trafi się na kogoś gorszego.

Początek trzeciej klasy u Ewy był raczej trudny, z wielu względów. Zresztą, trend zniżkowy zaczął się u Ewy dużo wcześniej, jeszcze na początku drugiej klasy. Słabe (w zasadzie nieistniejące) wsparcie nauczyciela wspomagającego, nowe dzieci w klasie, rotacja terapeutów, hałas – wszystko to zaczęło się powolutku nawarstwiać. Rok później było niewiele lepiej, ale brak poprawy warunków w szkole sprawił, że w październiku podjęliśmy decyzję o przejściu na Edukację Domową.

Pamiętam jeden z ostatnich moich kontaktów z psychologiem, już po tym, jak podjęłam decyzję o ED, ale jeszcze zanim zakomunikowałam to w szkole. Zadzwonił do mnie, żeby przekazać, że Ewa kolejny raz zachowała się źle (groziła autoagresją). Byłam już wtedy kompletnie zrezygnowana, obojętna na to, co mówił. Myślałam sobie: „jeszcze tylko kilka dni i już nie będzie tam chodzić, będzie lepiej”. Nie zaangażowałam się za bardzo w tę rozmowę – przyjęłam do wiadomości, kilka razy przytaknęłam, po czym zakończyłam rozmowę.

Ciekawa jestem, czy ów psycholog wyczuł wtedy zmianę w moim podejściu. Bo zazwyczaj podczas rozmów z „zespołem pedagogiczno-psychologicznym” (w których oprócz mnie brały udział zazwyczaj maksymalnie dwie osoby), poinformowana o jakimś problemie Ewy, reagowałam natychmiast próbą analizy całej sytuacji. Zastanawiałam się głośno, co mogłoby być przyczyną takiego a nie innego zachowania. Może jakieś zmiany w domu lub szkole? Pogoda, pora roku, jakaś tląca się infekcja? Nie próbowałam, jak to zdarza się niektórym rodzicom, całkowicie negować zaistniałej sytuacji, ani też zrzucać odpowiedzialności na nieodpowiednią opiekę w szkole czy warunki tam panujące (chociaż sugerowałam, że hałas i ogólny zamęt jest dla niej problematyczny i być może stąd te problemy). Następnie przechodziłam płynnie do próby wymyślenia jakiegoś remedium. Pod koniec spotkania miałam już zanotowanych zestaw sugestii – zarówno dla siebie (od: „wprowadzić nagrody za uczestnictwo w zajęciach” aż po „pójść do lekarza i zbadać xyz”), jak i dla szkoły (łącznie z zaproponowaniem zorganizowania jakiegoś kącika ze „strefą ciszy” – za którego wyposażenie chciałam nawet zapłacić). Ze spotkania wychodziłam w miarę zadowolona, że coś tam udało się wymyślić.

Tyle, że wychodziłam coraz mniej zadowolona, bo pomimo kolejnych spotkań niewiele się działo.

I dopiero ta ostatnia rozmowa sprawiła, że wreszcie pojęłam, czemu współpraca z akurat tym specjalistą była dla mnie taka trudna. Musiałam kompletnie zamilknąć, żeby usłyszeć ciszę z drugiej strony. Zdałam sobie sprawę, że to, co wcześniej uważałam za „brainstorming” i „konstruktywną dyskusję”, było w rzeczywistości głównie moim monologiem.

Zdałam sobie sprawę, że dobry specjalista to taki, który, owszem, zwraca uwagę na trudne czy niepokojące zachowania u dziecka. Ale jednocześnie potrafi samodzielnie przeanalizować całą sytuację. Zna dziecko, wie, jak się zachowuje w środowisku rówieśniczym, na lekcjach, w czasie aktywności fizycznej. Wie, co dziecko lubi, co je uspokaja i wycisza, a co przeciwnie – potrafi odpalić i tak krótki już lont i doprowadzić do wybuchu.

Z całym szacunkiem do psychologów, pedagogów specjalnych i innych specjalistów – nie trzeba mieć dyplomu (jakiegokolwiek), żeby poczynić obserwację „dziecko źle się zachowało”. Do takiego zadania mogłabym spokojnie wyznaczyć mojego sześcioletniego syna – nie posiadającego póki co żadnego wykształcenia (dyplomu ukończenia żłobka przecież nie będę liczyć). O nie, od specjalisty oczekuję, że tego typu obserwację uzupełni o coś więcej (i nie będzie się to sprowadzało do wrzucenia jakiegoś mądrego wyrażenia, typu: „labilna/y emocjonalnie”).

Są jeszcze świetni specjaliści. To są tacy, którzy przeszli już etap samozachwytu (lub też nigdy go nie mieli) i doszli do tego, że „wiedzą, że nic nie wiedzą”, a zdobyta na studiach wiedza wprawdzie pomaga im szybciej ocenić pewne zjawiska i ich przyczyny, ale jednocześnie zdają sobie sprawę, że większość życia dziecko spędziło póki co z rodzicami, którzy też już co nieco wiedzą na jego temat. Świetni specjaliści faktycznie rozmawiają – nie tylko wygłaszają swoje opinie i sugestie z pozycji autorytetu, ale również słuchają rodzica.

Z okazji rozpoczęcia roku szkolnego, wszystkim pedagogom, psychologom, wychowawcom i nauczycielom – życzę, żeby byli świetni 🙂

PS. I żeby nie było tak pesymistycznie i dołująco, jeśli chodzi o moje doświadczenia – ja ciągle uważam, że mieliśmy niesamowite szczęście do ludzi, którzy otaczają Ewę i Piotrka. Pani M – jest z nami od przeszło 10 lat (!!!) – nie muszę się zawsze zgadzać z jej zdaniem, ale doceniam jej wiedzę i umiejętność obserwacji. Wiem, że jeśli zaczęłoby się dziać coś niepokojącego z Ewą lub Piotrkiem, to ona z pewnością zwróciłaby na to uwagę. Pani E (ze szkoły) i Pani M (z pierwszego przedszkola Ewy) – może bez dyplomów psychologii, ale z GENIALNYM instynktem i umiejętnością zarządzania moją córką 🙂 Cały zespół BlueBees – przedszkola Piotrka – tworzący takie miejsce, do którego rano odstawia się dziecko i można być spokojnym, że wszystko będzie ok. Mogliby mi stamtąd napisać, że biorą Piotrka na tydzień na jakiś obóz – a ja nie dopytywałabym nawet gdzie i po co, tak im ufam 🙂 Pani J – jej z kolei ufam na tyle, że mogłabym jej oddać klucze do domu i zniknąć z Dawidem na tydzień – a ona nie tylko świetnie poradziłaby sobie z dzieciakami, ale nawet nasz pies piszczałby z tęsknoty po jej wyjściu 🙂 I mogłabym wymieniać tak na prawdę długo, bo przez ostatnie 10 lat poznaliśmy naprawdę sporo pedagogów, psychologów, logopedów… zdecydowanie więcej tych dobrych niż tych złych.

PS.2 Szkołę z opisanym psychologiem zmieniliśmy ostatnio na zupełnie inną, póki co kontynuujemy z Ewą ED. Ciekawe, na kogo tam trafimy 🙂

Postanowiłyśmy z Ewą napisać opowieść fantasy. Zrobiłam plan fabuły, natomiast Ewa miała się zająć wymyślaniem otoczenia, postaci, potworów, nazw różnych osób i miejsc.

Fantasy nie jest moim ulubionym gatunkiem, w zasadzie to w ogóle za nim nie przepadam, no ale nie jest tak, że nie wiem kompletnie nic. Czytałam Sapkowskiego i Harrego Pottera, oglądałam Diunę i Grę o Tron, rozróżniam główne postaci ze Star Warsów (wprawdzie dopiero przedwczoraj zorientowałam się, że Neeson i McGregor grają w filmach dwie różne postaci, ale to szczegół ;)). Myślałam sobie: jeśli będę musiała na potrzeby tej historii wymyślić i opisać smoka, to dam radę. To nie może być przecież trudne.

Och, jakże się myliłam…

Rodzeństwo

Rodzeństwo

Nasze pobyty nad jeziorem w P. mają kilka stałych punktów. Jest plażowanie (w tym roku pogoda była idealna – 24 stopnie i lekkie zachmurzenie!), obiady w jednej z lokalnych knajpek (Piotrek zasmakował w ichniejszej pomidorowej, co znacząco poszerzyło jego wyjazdowy jadłospis), gry na automatach, no i nasz ulubiony wakacyjny przysmak – zakręcona frytka ❤

Ewa, która wchodzi właśnie w wiek, w którym napływ hormonów wszelakich zmusza organizm do pożerania ogromnych ilości jedzenia, mogłaby takich frytek zjeść… sporo. Nie wiemy dokładnie ile, bo ich cena uniemożliwia nam przeprowadzenie dokładnych testów 🙂 Ja z kolei wchodzę w wiek, w którym organizm podpowiada, żeby dać sobie z frytką na patyku spokój, bo pójdzie w tyłek. Ale w wakacje – kto by tam słuchał…

Któregoś popołudnia wybraliśmy się na spacer do tzw. „city”. Chłopaki poszli zagrać w cymbergaja, my z Ewą ustawiłyśmy się w kolejce po frytki. Gdy już miałyśmy odbierać swoje zamówienie, zjawił się Piotrek, który stwierdził, że jednak też chce frytkę (wcześniej nie chciał). Wewnętrzny głosik zaczął krzyczeć, że to się świetnie składa, że syn mnie (i mój tyłek) uratuje przed tym ociekającym tłuszczem ziemniakiem! No a poza tym było gorąco, w okolicy żadnego cienia, musielibyśmy znowu czekać… Tak więc bohatersko oddałam Piotrkowi frytkę i ruszyliśmy do domu.

Oczywiście po jakimś czasie Piotrek stwierdził, że on już się najadł, więcej nie chce, i mam tę frytkę od niego zabrać. Uciszam więc głosik rozsądku i jawnie się cieszę, że jednak zrezygnował z jedzenia. I już-już mam zacząć jeść, kiedy obok mnie pojawia się moja żarłoczna córka (która swoją porcję już dawno pochłonęła) i pyta: „Mamo, a mogę Twoją frytkę?”.

W tym momencie dzieje się ze mną coś przedziwnego. Gdyby cała ta sytuacja została pokazana w jakiejś kreskówce, to na moim ramieniu można byłoby zobaczyć takiego małego diabełka, który wyciąga wielką maczugę, wali nią we wspomniany wcześniej głosik rozsądku, po czym mówi: „odzyskałaś swoją frytkę, nie daj się drugi raz nabierać na urocze oczy swoich dzieci, BĄDŹ SILNA!”.

W rzeczywistości odpowiadam tylko trochę płaczliwym głosem: „No weź, to moja frytka, i tak Piotrek mi już zeżarł prawie połowę, ja też chcę, dzisiaj nie jadłam jeszcze frytki!”.

Córka jakoś godzi się z moimi racjami. Z trudem, no ale się godzi.

Cały dialog słyszy oczywiście Piotrek. Patrzę na niego, on na mnie. I już wiem, co zaraz powie.

„Mamo, daj mi frytkę, chcę ją z powrotem”

Diabełek krzyczy mi do ucha: „Nie dawaj się, UCIEKAJ CO SIŁ W NOGACH!”

Próbuję jeszcze walczyć, zjeść jak najwięcej, ale on mnie dogania. Małe zdradzieckie rączki wyrywają mi patyk z ręki i wręczają go siostrze…


I tak sobie później szłam i myślałam, że jeśli coś nam się w tym rodzicielstwie udaje, albo – zakładając, że rodzice nie mają na to wpływu – jeśli im coś się w życiu udało, to właśnie to, jakim są rodzeństwem. I to pomimo trudności w komunikowaniu, pomimo różnicy wieku i płci. Piotrek uważa Ewę za autorytet, ale też bez ślepego bałwochwalstwa, potrafi się z Ewą droczyć i robić jej różne psikusy. Ewa z kolei ma dla Piotrka sporo cierpliwości, jak chyba dla nikogo innego, potrafi też odpuścić czasem swoją wygraną, kiedy widzi, że dla niego byłaby ona zbyt trudna. Oboje się za sobą wstawiają i o siebie troszczą (niech tylko ktoś spróbuje zażartować, że moglibyśmy gdzieś zostawić jedno z nich!). Piotrek przynosi do domu patyki, które mogłyby spodobać się Ewie, z kolei ona pożycza mu swoje ulubione pluszaki. Potrafią ze sobą rozmawiać, co z wielu względów nie jest łatwe – Ewa często zaczyna myśl i gubi ją w trakcie wypowiedzi, a Piotrek nie zawsze mówi wyraźnie i zrozumiale dla postronnych (nikt tak jak oni nie potrafi przeprowadzić wyimaginowanej bitwy wyimaginowanych Pokemonów!). I chociaż nie spędzają ze sobą jakoś bardzo dużo czasu, to jednak czasem bawią się wspólnie i widać, że sprawia im to przyjemność.

Cieszę się, że mają siebie 🙂

Zdrada

Zdrada

Mąż mnie zdradził.

A było tak: miałam wczoraj wieczorem iść na spotkanie Autyzm – Warszawska Grupa Wsparcia. Ale od rana czułam się fatalnie, zaczęło się bólem głowy, potem bólem wszystkiego. W końcu dałam za wygraną i korzystając z chwilowej pracowej flauty (a może raczej – ciszy przed burzą;)), rzuciłam się na kanapę i w tej pozycji spędziłam resztę popołudnia. Pan Mąż, wróciwszy z pracy, zrobił mi herbatę, i zaczął dopytywać, czy jednak się wybieram. Za drugim razem stwierdziłam nawet półżartem, że jak mieli z Piotrkiem jakieś plany na wieczór i zaprosili jakieś koleżanki, to niech się nie martwią, ja się po prostu zamelinuję w sypialni.

Co zresztą po jakimś czasie zrobiłam – w sumie z własnej inicjatywy, po prostu chciałam sobie obejrzeć w spokoju serial.

No i leżę sobie w łóżeczku, a tu nagle SMS, że paczka z Lego Icons Diuna czeka na odbiór! Wysyłam screen mężowi (z podtekstem: „ha! przyłapałam Cię!”), a ten, w ogóle bez żadnej krępacji, że w takim razie idzie odebrać. Skubany zamówił sobie klocki, i chciał je składać beze mnie!!!

PS. W związku z powiększeniem metrażu zainwestowalismy ostatnio w mój wymarzony, wielki stół. I jakbyście się zastanawiali, po co introwertycy/geeki/osoby w spektrum kupują wielkie stoły, to nie dlatego, żeby regularnie organizować proszone kolacje na 8-10 osób, ale żeby im się wszystkie „zabawki” na nim mieściły” 😉 (czasem nawet, jak odgruzujemy kawałeczek, to można nawet tam coś zjeść;))

Jakoś tak się u mnie porobiło, że w ramach relaksu uskuteczniam różnego rodzaju prace plastyczno-techniczne. A że zmysłu artystycznego mam raczej niewiele, to przodują u mnie aktywności typu malowanie po numerach, robienie przebrań (w których trzeba odtworzyć zadany temat, plus samo przebranie jest raczej jednorazowe) czy tworzenie różnego rodzaju papierowo-kartonowych form podejrzanych na Pintereście.

W okresie przedświątecznym tematyka jest z góry określona, a że mamy aktualnie dziesiątki metrów kwadratowych do zagospodarowania (zalety przeprowadzki do większego metrażu), tak więc pod koniec listopada rozpoczęłam tworzenie ozdób. Chciałam ich zrobić na tyle dużo, żeby obwiesić wszystkie balustrady. Jednak dosyć szybko pochłonął mnie kolejny, ważniejszy projekt (dekoracje na urodziny Piotrka), tak więc produkowanie ozdób zostało przeze mnie zarzucone.

Kilka dni temu postanowiłam wreszcie coś z tymi papierzyskami zrobić. Na balustradę było tego zdecydowanie za mało, wyrzucić szkoda – postanowiłam więc poprzyczepiać to na oknie.

Dawida i Ewy nie było akurat w domu, jak to przyczepiałam, więc spodziewałam się jakiegoś komentarza później. Nie po Ewie oczywiście – ona potrafiła przejść dwa razy po schodach, na których wisiał już rozwieszony kalendarz adwentowy, i go nie zauważyć – ale Dawid zauważa raczej wszystko (i później pamięta to przez ileś kolejnych lat).

Jednak po ich powrocie komentarz się nie pojawił.Pod wieczór nie wytrzymałam i zadałam zaczepne pytanie:

– No i nikt nie zauważył mojej instalacji?!

Mąż jakby nie zrozumiał pytania. Wreszcie, uświadomiony, że chodziło mi o to, co wisi na oknie, stwierdził:

– To nie jest instalacja. To są ozdoby.

Ostatnie słowo wypowiedział z pewnym… niesmakiem. Jakby komentowanie, ba, zauważanie jakichkolwiek ozdób było poniżej jego godności.

Mogłabym oczywiście próbować zmuszać go do wypowiedzenia się na temat ozdób sprowokować do jakiejś oceny, ale powiedzmy sobie szczerze – ja też niespecjalnie lubię na tego typu tematy rozmawiać. Poza tym, mogłabym nie być zadowolona z tego, co miałby mi do powodzenia (patrz: brak zdolności artystycznych). Ale, że mój mąż zszedł na poziom definicji, to uczepiłam się właśnie definicji. Trochę więc pospieraliśmy się na ten temat (kto zna Dawida, ten wie, że nie jest wtedy łatwo), wreszcie, zmęczona dyskusją, sięgnęłam do Wikipedii i przesłałam mu taki screen:

Coś tam jeszcze pomarudził, ale ostatecznie chyba go nie przekonałam. Miałam jeszcze w zanadrzu całą wypowiedź na temat gwiazd w kolorach szarości, symbolizujących przemianę z czegoś zwykłego w coś niezwykłego, albo, że niektóre z gwiazdek są wycięte z kartonów, w których przyszły świąteczne zakupy, co symbolizuje świąteczny konsumpcjonizm… ale trochę byłam już wtedy zmęczona rozmowami w ogóle, więc zarzuciłam temat.

Jakiś czas później, kiedy Dawid zajęty był oglądaniem najnowszego Indiany Jonesa (że też Harrisonowi Fordowi ciągle chce się biegać!), a ja malowaniem obrazu po numerach, jedna z gwiazd nagle spadła.

Mój mąż chyba nie byłby sobą, gdyby w tym momencie nie skomentował:

– No, TERAZ to jest instalacja! O przemijaniu Świąt…