Jakoś tak się u mnie porobiło, że w ramach relaksu uskuteczniam różnego rodzaju prace plastyczno-techniczne. A że zmysłu artystycznego mam raczej niewiele, to przodują u mnie aktywności typu malowanie po numerach, robienie przebrań (w których trzeba odtworzyć zadany temat, plus samo przebranie jest raczej jednorazowe) czy tworzenie różnego rodzaju papierowo-kartonowych form podejrzanych na Pintereście.

W okresie przedświątecznym tematyka jest z góry określona, a że mamy aktualnie dziesiątki metrów kwadratowych do zagospodarowania (zalety przeprowadzki do większego metrażu), tak więc pod koniec listopada rozpoczęłam tworzenie ozdób. Chciałam ich zrobić na tyle dużo, żeby obwiesić wszystkie balustrady. Jednak dosyć szybko pochłonął mnie kolejny, ważniejszy projekt (dekoracje na urodziny Piotrka), tak więc produkowanie ozdób zostało przeze mnie zarzucone.

Kilka dni temu postanowiłam wreszcie coś z tymi papierzyskami zrobić. Na balustradę było tego zdecydowanie za mało, wyrzucić szkoda – postanowiłam więc poprzyczepiać to na oknie.

Dawida i Ewy nie było akurat w domu, jak to przyczepiałam, więc spodziewałam się jakiegoś komentarza później. Nie po Ewie oczywiście – ona potrafiła przejść dwa razy po schodach, na których wisiał już rozwieszony kalendarz adwentowy, i go nie zauważyć – ale Dawid zauważa raczej wszystko (i później pamięta to przez ileś kolejnych lat).

Jednak po ich powrocie komentarz się nie pojawił.Pod wieczór nie wytrzymałam i zadałam zaczepne pytanie:

– No i nikt nie zauważył mojej instalacji?!

Mąż jakby nie zrozumiał pytania. Wreszcie, uświadomiony, że chodziło mi o to, co wisi na oknie, stwierdził:

– To nie jest instalacja. To są ozdoby.

Ostatnie słowo wypowiedział z pewnym… niesmakiem. Jakby komentowanie, ba, zauważanie jakichkolwiek ozdób było poniżej jego godności.

Mogłabym oczywiście próbować zmuszać go do wypowiedzenia się na temat ozdób sprowokować do jakiejś oceny, ale powiedzmy sobie szczerze – ja też niespecjalnie lubię na tego typu tematy rozmawiać. Poza tym, mogłabym nie być zadowolona z tego, co miałby mi do powodzenia (patrz: brak zdolności artystycznych). Ale, że mój mąż zszedł na poziom definicji, to uczepiłam się właśnie definicji. Trochę więc pospieraliśmy się na ten temat (kto zna Dawida, ten wie, że nie jest wtedy łatwo), wreszcie, zmęczona dyskusją, sięgnęłam do Wikipedii i przesłałam mu taki screen:

Coś tam jeszcze pomarudził, ale ostatecznie chyba go nie przekonałam. Miałam jeszcze w zanadrzu całą wypowiedź na temat gwiazd w kolorach szarości, symbolizujących przemianę z czegoś zwykłego w coś niezwykłego, albo, że niektóre z gwiazdek są wycięte z kartonów, w których przyszły świąteczne zakupy, co symbolizuje świąteczny konsumpcjonizm… ale trochę byłam już wtedy zmęczona rozmowami w ogóle, więc zarzuciłam temat.

Jakiś czas później, kiedy Dawid zajęty był oglądaniem najnowszego Indiany Jonesa (że też Harrisonowi Fordowi ciągle chce się biegać!), a ja malowaniem obrazu po numerach, jedna z gwiazd nagle spadła.

Mój mąż chyba nie byłby sobą, gdyby w tym momencie nie skomentował:

– No, TERAZ to jest instalacja! O przemijaniu Świąt…

Dodaj komentarz