Od kilku ładnych lat Ewa męczyła nas o zwierzaczka. Wymarzonym zwierzaczkiem był kot – ale ja jestem na koty uczulona, więc przez jakiś czas po prostu kończyliśmy wszystkie dyskusje prostym „ale mama jest uczulona”. Ale marzenia o kotku nie ustawały. „Kiedyś będę miała dom i kupię sobie kociaczka” albo „zostanę naukowczynią i wynajdę lek na alergię” (super!). W pewnym momencie doszliśmy jednak do wniosku, że być może zwierzak w domu nie jest takim złym pomysłem. I jako, że ja jestem charakterologicznie bardziej kompatybilna z kotami, to postanowiłam raz jeszcze porządnie się przebadać i porozmawiać z alergologiem – a nuż w ciągu ostatnich lat coś się diametralnie zmieniło i jest dla mnie jakaś szansa na posiadanie kota?
Alergolog powiedział mi, że mam o kocie zapomnieć, bo nawet najmniej alergizująca rasa mnie wykończy 🙂
Tak więc wróciliśmy do punktu wyjścia. Rozległe analizy dotyczące różnego rodzaju zwierzaków i ich potencjalnie pozytywnego wpływu na dzieci (szczególnie na takie w spektrum) zaowocowały decyzją, że powinniśmy nabyć psa. Zdrowy rozsądek podpowiadał nam natomiast, że dobrze byłoby, gdyby pies był mały, spokojny, mało ruchliwy i mało uczulający. I żeby nie gubił sierści. Taki nieuczulający pieso-kot. Kanapowiec 🙂
Padło na maltańczyka.
Skoro więc podjęliśmy z Dawidem wstępną decyzję, trzeba jeszcze było przekonać Ewę do tej koncepcji. A w zasadzie zaimplementować jej w głowie poczucie, że małe puchate piesiaczki są równie urocze co małe puchate kociaczki.
Zaczęłam więc obserwować na instagramie ileś tam profili z maltańczykami. Momentalnie mój feed zapełnił się zdjęciami i filmikami z puchatymi pieskami, a słodycz aż tryskała z ekranu.
Kilka dni później Ewa (która w zasadzie jest jedynym użytkownikiem mojego konta na instagramie – w końcu skądś trzeba brać wszystkie poprawiające nastrój urocze filmiki) była już całkowicie przekonana o tym, że maltańczyki są PRZEUROCZE i w zasadzie skoro nie możemy mieć kota, to może taki maltańczyk?
Zażarło 🙂
W maju zaczęłam więc pisać do okolicznych hodowli (chciałabym tutaj napisać, że zrobiliśmy dobry uczynek i pojechaliśmy po pieska do schroniska – ale nie, wybór psa, przynajmniej z mojego punktu widzenia, był całkowicie skalkulowany i piesek po prostu miał mieć określone cechy i usposobienie). W jednej już od „progu” dostałam informację, że jeśli mam małe dzieci, to oni mi psa nie sprzedadzą, bo nie (na moje pytanie, jaka jest definicja „małego dziecka”, już nie otrzymałam odpowiedzi). W drugiej hodowli okazało się, że nie tylko nie mają problemu z posiadaniem przeze mnie dzieci, ale nawet dzieci w spektrum nie są czynnikiem wykluczającym. Przy czym prawda jest taka, że do autyzmu u Ewy i Piotrka to ja w ogóle nie chciałam się im przyznawać, ale w trakcie rozmowy okazało się, że Właścicielka też ma dziecko w spektrum 🙂 Można więc powiedzieć, że wiedziała na jakich cechach u pieska nam zależy i wybrała nam naprawdę najlepszego szczeniaka z tych, które się u niej urodziły 🙂
Od soboty jest więc z nami Kotaro*. Od niedzieli natomiast wiemy, że trochę nieświadomie sprawiliśmy sobie trzecie dziecko: sikające po kątach, z którym trzeba spać i które miewa lęki separacyjne 😀

*) Piesek dostał imię po pewnej sławnej w internetach wydrze (https://www.youtube.com/playlist?list=PL1GrhVtHbc9DczylDfKigFoYNTAU2DH_U). Kotaro (コタロー) – japońskie imię męskie, oznaczające m.in. „silny jak tygrys” 🙂
PS. Ewa odpaliła profil na instagramie o nazwie @kotaro_puchata_kuleczka – jakby ktoś potrzebował źródła endorfin:)