Wczoraj Ewa wstała lewą nogą. Od rana marudziła, nie mogła sobie znaleźć miejsca, nic jej się nie podobało. Snuła się z kąta w kąt i jęczała, że „ma złamaną nogę i mam dzwonić po lekarza!”. Bo Ewa jest taką okazjonalną hipochondryczką – jak ma zły nastrój lub czegoś nie chce zrobić, to boli palec/noga/brzuch, ma złamaną nogę/rękę, czasami wręcz od razu „umiera”. A my mamy dzwonić po lekarza/na pogotowie lub wieźć ją do szpitala. Już, natychmiast.
Strategie radzenia sobie z jej hipochondrią są różne. Albo olewamy, albo próbujemy odwrócić jej uwagę, albo próbujemy dyskutować. Wczoraj starałam się jej nawet wytłumaczyć, że głupie jest to jej gadanie i któregoś dnia wykracze sobie jakąś konkretną dolegliwość. Co wiązało się oczywiście z całą dygresją na temat tego, co to znaczy „wykracze”. I gdy po tym moim przydługim wykładzie ona znowu jęknęła: „do szpitala” – przyznam, że troszkę nie wytrzymałam.
Ja: No dobra, jedziemy do szpitala. W twoim pokoju będzie szpital.
Ewa: Dobrze.
Ja: No to wstawaj, idziemy.
Ewa: Na ręce, karetką?
Ja: Nie, nie ma takiej opcji. Wszystkie karetki są zajęte, musisz sama się doczłapać. Jak ja byłam ostatnio w szpitalu, to sama tam doszłam.
Ewa (wstając i człapiąc w kierunku swojego pokoju): No dobrze…
Ja (wskazując na łóżko i udając pielęgniarkę-służbistkę): Tu proszę się położyć, przykryć kołdrą, pan doktor przyjdzie i panią zbada. Proszę czekać. Obchody są dwa razy dziennie, następny będzie wieczorem.
(swoją drogą uważam, że miała naprawdę masę szczęścia, że ją od razu na ten wyimaginowany oddział przyjęli)
Ewa: Boli mnie nóżka…
Ja (przerywając jej wpół słowa): Proszę czekać na lekarza.
I wyszłam z pokoju, z trzaskiem zamykając za sobą drzwi.
Po jakimś kwadransie siedzenia i czekania na wyimaginowanego lekarza, który miał pojawić się dopiero za kilka godzin, przyszła do salonu, siadła na kanapie i pod nosem mruknęła: „już mnie nic nie boli”.
Służba zdrowia ma naprawdę uzdrawiającą moc:)