Ewa weszła ostatnio w fazę celebrowania różnych zdarzeń. Po jej własnych imieninach przyszedł czas na… Gwiazdkę. Znaleziony podczas porządków stojak do choinki stał się początkiem dwudniowej zabawy w Święta Bożego Narodzenia. Pakowała różne drobiazgi (trzeba jej było pomagać w zawiązywaniu kokard) i rozkładała wokół stojaka. Chodziła później wokół tych pakunków z notesem w ręku i odhaczała poszczególne pozycje:
„No dobra… jeden dla Mamy. Drugi dla Bobaska. Drugi dla mnie. I dla Taty!”

Gwiazda trwała u nas trzy dni i co chwilę trzeba było rozpakowywać i zapakowywać jakieś prezenty:) Wieczorami natomiast snuła plany o tym, jak to pójdziemy znowu po choinkę, a później ubierzemy ją w bombki, światełka i pierniki.
Wszystko trwałoby pewnie dużo dłużej, gdyby nie to, że na horyzoncie pojawiła się nowa okazja – urodziny Taty.
Przygotowania należało rozpocząć odpowiednio wcześnie. Zaczęłyśmy od prezentu – i tutaj wprawdzie Tata sam nam podpowiedział, co chciałby dostać (plecak), a później brał czynny udział w wyborze modelu, niemniej jednak Ewa była w cały proces bardzo zaangażowana. Niestety, Tata nie skorzystał z jej rad dotyczących koloru plecaka („różowy!”) oraz jego wykończenia („obrazki z Kubusiem!”). No cóż, są gusta i guściki;)
Wszystkie inne elementy imprezy urodzinowej zaplanowała już sama. Ja tylko pomagałam w wykonaniu:) Tak więc ułożyła menu („tort czekoladowy z kremem czekoladowym, ze świeczkami!” – który pomogła upiec i własnoręcznie ozdobiła), zaplanowała dekoracje („transparent!” – kartki przygotowałam ja, a Ewa namalowała litery i „nanizała” je na wstążkę, po czym wspierała mnie psychicznie podczas ich wieszania), przygotowała czapeczki, trąbki, balony (dmuchać musiał jednak Tata:)), pomogła zapakować prezent, policzyła gości i nakryła do stołu.
Była tak podekscytowana przygotowaniami, że zaraz jak skończyłyśmy robić tort – zażyczyła sobie przejście do kolejnej fazy urodzin, czyli zdmuchiwania świeczek. Urodziny miały być dopiero nazajutrz, ale ostatecznie stwierdziliśmy, że przecież nic się nie stanie, jak będziemy świętować dwa dni z rzędu. I tak też się stało:)
Tort wyszedł nam okropnie słodki. Dla mnie praktycznie nie do przełknięcia, Dawid zjadł może ze dwa kawałki. Z kolei Ewa… Ewa od kilku dni je ten tort, po jednym kawałeczku dziennie, z namaszczeniem, siedząc przy stole i dziubiąc w cieście łyżeczką dopóty, dopóki wszystko nie zniknie z talerzyka. Co jest dużym postępem, bo z początku nie chciała nawet spróbować kremu – ale jak namówiłam ją do oblizania łyżki, to po chwili musiałam powstrzymywać, żeby nie zaczęła zlizywać masy wprost z biszkoptu:)
Teraz zaczynamy powolutku planować Halloween:)