Karnawał

Karnawał

Karnawał już dawno się skończył, najwyższy więc czas na małe podsumowanie.

pj-masks-super-pigiamini-08

Na początku stycznia Ewa zakomunikowała, że na tegorocznym balu karnawałowym – tym organizowanym w przedszkolu – będzie Sowellą (dla tych, którzy nie wiedzą co to Sowella – a pewnie większość z Was nie wie, też kiedyś nie wiedziałam – to taka postać z bajki Pidżamersi. Ciągle nie wiecie? To ta czerwona na rysunku powyżej:)).  Co ciekawe, cały czas zarzekała się, że przebranie skoordynowała z dwoma kolegami z przedszkola i oni też za postaci z Pidżamersów się przebiorą. Jakoś nie chciało mi się w to wierzyć (bo wiecie – grupowe przebranie to chyba najwyższy stopień przebraniowego wtajemniczenia, wymagający posiadania umiejętności komunikacyjnych i społecznych na dosyć wysokim poziomie – których Ewa nie powinna mieć), no ale niech jej będzie. Wyobraźcie sobie moje zaskoczenie (do dziś mnie trzyma), kiedy usłyszałam, że oni FAKTYCZNIE dogadali się w temacie tych przebrań:)

Cały styczeń pracowałyśmy nad przebraniem, a kiedy już było gotowe – pojawił się pomysł przetestowania go w akcji, jeszcze przed balem w przedszkolu. Testowanie odbyło się w towarzystwie Kostki i Cioci K. Takie tam babskie wyjście:)

W sumie Ewa zaliczyła cztery bale w 2 tygodnie, i wierzcie mi, gdyby karnawał potrwał jeszcze trochę, to tych imprez byłoby zdecydowanie więcej. Szczególnie, że co chwilę słyszę pytania o kolejne bale karnawałowe. Ewa planuje też, że z okazji swoich urodzin „urządzi bal karnawałowy” i oczywiście wszyscy goście będą przebrani.

Wnioski, jakie wynieśliśmy z tych czterech imprez:

Na bal karnawałowy najlepiej chodzić w towarzystwie lub, w ostateczności, znaleźć sobie jakieś towarzystwo już w trakcie. Brak towarzystwa = gorsza zabawa.

→ Bale popołudniowe wiązały się z większym zmęczeniem i przestymulowaniem, czego efektem była histeria w momencie wyjścia (a histerie zdarzają się Ewie bardzo rzadko). A zatem – póki co lepiej bawić się w godzinach przedpołudniowych.

→ Własnoręcznie robiony strój lepiej wygląda przy przyciemnionym świetle;)

Jedzenie

Jedzenie

Po ponad półtora roku nadszedł wreszcie ten moment – Ewa zaczęła jeść w przedszkolu. I wprawdzie nie jest w stanie zjeść pełnego posiłku, a jej repertuar to głównie pieczywo/owoce/makaron, ale coraz częściej potrafi przetrwać cały dzień bez napoczynania tego, co ma spakowane w plecaku (a co było dotychczas podstawą jej przedszkolnego żywienia). Codziennie też próbuje nowych potraw. Najczęściej kończy się tylko na próbowaniu, ale w jej przypadku to już OGROMNY sukces.

Chętnie przypisałabym sobie sukces w tym zakresie, ale niestety nie mogę:) Cała zasługa przypada p. Agnieszce, pedagogowi specjalnemu Ewy. Włożyła w to naprawdę masę pracy – najpierw przyzwyczajała Ewę do jedzenia na przedszkolnych talerzach, później do widoku przedszkolnego jedzenia, a ostatnio – namawiała do próbowania nowych potraw. Cała operacja trwała wiele miesięcy i były oczywiście okresy, kiedy Ewa niespecjalnie lubiła pory posiłków w przedszkolu (jeśli pojawiałyśmy się w przedszkolu w porze śniadania, to wolała zjeść siedząc ze mną w szatni). Ostatecznie jednak coś tam w przedszkolu próbuje, z p. Agnieszką jest ciągle w dobrej komitywie, więc sukces został osiągnięty! 🙂

Śnieg

Śnieg

IMAG0441

Nareszcie spadł śnieg, więc staramy się maksymalnie wykorzystać panujące warunki. Nawet tak banalna czynność jak przejście z przedszkola do samochodu potrafi nam zabrać z kilkanaście minut. W piątek po południu pobiliśmy chyba rekord w tym zakresie – spędziliśmy z pół godziny na przedszkolnym boisku. Ewa musiała koniecznie „pobawić się z chłopakami” – czyli z Kubą i jego starszym bratem. W repertuarze było: lepienie bałwanów (tak, w liczbie mnogiej!), turlanie się po śniegu, robienie aniołków, zabawa w berka, oraz – a w zasadzie przede wszystkim – zżeranie śniegu w tajemnicy przed rodzicami. Hitem natomiast okazała się zabawa wymyślona przez Adama, czyli lizanie jednego z bałwanów po nosie:)

Swoją drogą, w tym trzyosobowym zestawie Ewa wydawała mi się oazą spokoju. Chłopcy biegali, przewracali się nawzajem na śnieg – a ona cierpliwie toczyła wokół nich kolejne kule śnieżne. Fajnie tak zobaczyć ją czasami na tle jeszcze bardziej ruchliwych dzieciaków – człowiek docenia to co ma:)

[A nie, jednak na miano „oazy spokoju” najbardziej zasłużył Denisowiczek, który całą tę imprezę przespał w nosidełku, „zaparkowany” pod ścianą przedszkola:))]

Gdy później tego samego dnia do domu wrócił Dawid, Ewa powitała go w progu następującym komplementem:

„Tato, jesteś pyszny jak mokry bałwan!”

 

Koleżanka

Koleżanka

Poranki wyglądają u nas ostatnio w miarę podobnie – najpierw nie mogę Ewy wyciągnąć z domu (apogeum nastąpiło w środę – było na tyle ciężko, że w przedszkolu wylądowałyśmy dopiero koło 11), później trochę marudzi przy wejściu do sali. Po czym po południu Pani Agnieszka melduje mi, że „Ewa miała super dzień”. Może więc suma marudzeń w ciągu doby musi być zawsze taka sama? 🙂

W piątek było już na szczęście trochę lepiej, udało nam się więc dotrzeć do przedszkola mniej więcej w porze śniadania. W drzwiach spotkaliśmy koleżankę z grupy Ewy – Hanię, wraz z mamą. Hania szła z równie niewyraźną miną, jak Ewa w poprzednich dniach.

Ewa (wskazując drewniany klocek z cyferkami, który Hania ściskała w ręku): Co to jeeest? 

Hania milczy, więc odpowiada mama Hani: A, to telefon Hani. Ostatnio nie chce się z nim rozstawać. 

Idziemy do szafek i rozpoczynamy procedurę przebierania butów i ściągania kurtek.

Mama Hani: Wiesz Haniu, muszę ci chyba kupić nowe kapcie, bo te się robią za małe. 

Ewa: A ja mam kapcie z misiem. Misiem pandą! 

Hania wreszcie się odzywa i mówi: Ja chcę kupić kapcie z misiem pandą. Jak Ewa! 

Mama Hani: No dobrze, pojedziemy, może takie kupimy. A może z jakimś motylkiem albo biedronką…

Hania: Nie! Ja chcę z misiem pandą, takie jak Ewa! 

Mama Hani: No dobrze, dobrze, może takie kupimy. 

W tym czasie Ewa zaczyna grzebać w plecaku w poszukiwaniu pudełka ze śniadaniem.

Ewa: Chcę coś zjeść! 

Ja: No to się świetnie składa, bo właśnie Twoja grupa chyba jest w stołówce na śniadaniu. 

Mówiąc to czekam na protest, bo ostatnio Ewa wyjątkowo nie lubi chodzić na stołówkę, jeśli w tej porze trafimy do przedszkola – najchętniej poszłaby od razu do sali lub zjadła śniadanie w szatni.

Hania: Ja też chcę jeść! 

I w tym momencie dzieje się rzecz nieoczekiwana – Ewa łapie Hanię za rękę i mówi: Chodź, pójdziemy razem na śniadanko!

W ostatniej chwili udaje mi się przypomnieć Ewie o pożegnalnym buziaku. Dziewczynki wyhamowują i Ewa daje mi buziaka. Później przechodzą koło mamy Hani i zatrzymują się, żeby Hania mogła dać jej buziaka. Po czym trzymając się ciągle za ręce, w podskokach, kicają razem do stołówki.

A my z mamą Hani stoimy w tej szatni, nie bardzo wiedząc, co się właśnie wydarzyło.

Później, kiedy dziewczyny są już w stołówce, mama Hani opowiada, że dziewczynka miała zły tydzień, ciężko ją było wyciągnąć i codziennie w zasadzie był płacz przy zostawianiu jej w przedszkolu. Stąd jej zaskoczenie, że dzisiaj tak gładko poszło.

Moje zaskoczenie było chyba większe. Moja córka rozpoczęła rozmowę, zaproponowała aktywność, zainicjowała kontakt fizyczny.

I nie wiem, czy to dlatego, że miała tego dnia dobry dzień. A może po części dlatego, że tego dnia rano opowiadałam jej, że w przedszkolu pewnie czeka na nią Julia (dziewczynka, która kilka dni temu dołączyła do grupy, a z którą Ewa się podobno fajnie bawiła poprzedniego dnia) i pewnie Julii będzie miło, że spotka się z Ewą, może nawet będzie jej łatwiej w tych pierwszych dniach w przedszkolu? Bo przecież fajnie jest spotkać znajomą twarz, wtedy łatwiej jest przyzwyczaić się do nowego miejsca. Może Ewa wzięła sobie do serca to, że jest ważna dla swoich trochę młodszych koleżanek, że to ona może im pomóc?

 

Epilog:

Tego samego dnia siedzimy sobie razem na tarasie, Ewa coś tam dłubie w piaskownicy, pozornie niezainteresowana moją i Dawida rozmową. Zaczynam opowiadać o porannej historii z Hanią.

Ja: Wchodzimy z Ewą do przedszkola, w korytarzu spotykamy koleżankę Ewy z grupy, Hanię. I jej mamę. Idziemy do szatni…

Ewa: …i ja wzięłam dziewczynkę za rękę i poszłyśmy na śniadanie! 

Nie ma to jak popsuć komuś opowiadanie historii i przejść od razu do pointy;)

IMG_3385

(zdjęcie: fragment pracy plastycznej zrobionej przez Ewę w przedszkolu)

Jak jej to powiedzieć?

Jak jej to powiedzieć?

Staram się nie kłamać swojemu dziecku. Nie, wróć. Nie kłamię swojemu dziecku. Żadne tam: „pojedziemy teraz na wycieczkę” – gdzie „wycieczka” oznacza wizytę w przychodni i pobieranie krwi. Żadne: „telewizor się popsuł”, kiedy jest koniec bajki. Żadne: „mama tylko wyskoczy na chwilę do toalety i zaraz przyjdzie”, kiedy muszę ją zostawić na cały dzień w przedszkolu. Wydaje mi się, że precyzyjne informacje są lepsze niż kłamstwo, które z reguły wcześniej czy później wychodzi na jaw i powoduje spore rozczarowanie. I zawód, że mama oszukała, że miało jej nie być tylko chwilkę, a nie było długo.

Nie oszukujemy Ewy – przez co łatwiej nam niektóre rzeczy przeforsować. Ona WIE, że jeżeli coś jej powiemy lub obiecamy, to tak będzie. I dzięki temu nam ufa.

Tyle że… czasami nie mówię jej wszystkiego;)

Dawno temu, jeszcze jak Ewa nie chodziła do przedszkola, ale chodziła codziennie na terapię – pakowałam jej w ramach drugiego śniadania shake’a, na którego przepis poleciła nam pani dietetyk. Shake był na bazie awokado i owoców, do tego mleko ryżowe.

Później Ewie jakoś się shake znudził, plan dnia nam się zmienił i skończyło się na tym, że Ewa zapomniała, że takie domowe shake’i lubi.

Ale było jedno miejsce, z którego w dalszym ciągu, raz na jakiś czas, shake’i pijała. Wprawdzie nie identyczne jak tamte polecane przez panią dietetyk, bo w 100% owocowe, ale jednak. Minus był taki, że jej ulubiony „Skok na sok” można było dostać zaledwie w czterech miejscach w Warszawie, a do najbliższego trzeba było jechać jakieś 10km (i czasami autentycznie jechaliśmy tam tylko na soczek, bo Ewa miała ochotę:)).

Jakiś czas temu zaczęłam więc kampanię mającą na celu… lekkie zmodyfikowanie całego rytuału.

Najpierw parę razy pojechałam po ten soczek i przywiozłam Ewie, jak ją odbierałam z przedszkola.

Któregoś dnia zrobiłam prawie-identyczny sok w domu i przelałam go do wymytego wcześniej kubeczka od oryginalnego soku. Tego dnia jak gdyby nigdy nic podałam Ewie kubek z sokiem – ale cała w środku zamarłam w oczekiwaniu, co się dalej stanie (jak w tej historii z kotletem:)). Wypiła!

Następnego dnia przyniosłam ten sam sok, ale w innym kubeczku (już takim wielorazowym). Wybrałam najbardziej atrakcyjny kubeczek z dostępnych. „Wiesz, tamten kubeczek mi się uszkodził, musiałam przelać do tego” (i to w zasadzie była prawda – oryginalny kubeczek poleciał wcześniej do kosza:)). Wypiła!

Później – etapami modyfikowałam sok tak, aby smak pozostał mniej więcej ten sam, ale zawartość była jednak jakby zdrowsza. Podmieniałam część owoców na awokado, dodałam też EyeQ (taki preparat na koncentrację).

Od kilku dni Ewa pije już „docelową” miksturę. Codziennie. Pełen sukces!

Żebym tylko wiedziała jak jej powiedzieć, że nie jeżdżę po to do jej ulubionego baru w Arkadii, ale robię w domu…:))

img_3430